Kontrast: Czy nie jest pan zmęczony? Najpierw skoki, teraz rajdy… Nie chciałby pan poświęcić tego czasu rodzinie? Przecież już tyle Pan osiągnął…
Adam Małysz: Zawsze planowałem, że jak zakończę karierę, to przez rok nie będę nic robił. Bedę siedział w ogrodzie, coś „dłubał”, ale im bliżej było końca kariery, te plany się zmieniały. W ogrodzie zawsze mogę „podłubać”, czy też porobić to, co lubię. Wiadomo, że na początku skoki były czymś „przy okazji”, bo trzeba było się uczyć, a szkoła ma – szczerze mówiąc – niewiele wspólnego ze sportem. Nie można tego pogodzić. Poszedłem do zawodówki, żeby mieć jakiś zawód. W ostatniej klasie już prawie wcale nie chodziłem do szkoły – wciąż były wyjazdy, zgrupowania i tylko dzięki uprzejmości nauczycieli skończyłem tę szkołę, bo miałem później osobne zaliczenia. W zawodówce jest tak, że trzeba wyjeżdżać na miesięczne lub dwumiesięczne kursy. Ja nie musiałem. Szkoła pomagała mi w ten sposób, że organizowała te szkolenia na miejscu. Dzięki temu udało mi się. Później, po przeszło dziesięciu latach, namówiono mnie, żebym poszedł do liceum. Dużo materiału mi wysyłali, przyjeżdżałem do Warszawy tylko na jakieś egzaminy i tak udało mi się skończyć tę szkołę. Tyle, że matura „zbiegła się” z igrzyskami olimpijskimi. No i kiedy wróciłem z olimpiady powiedzieli mi: „No to teraz matura”. A ja: „Dajcie mi spokój, już mam dość tego wszystkiego, nie chcę, nie będę nic zdawał…”. Ale wiedziałem, że jak wtedy bym nie zrobił matury, to już wcale bym jej nie zdał. No i siedziałem trzy tygodnie w Warszawie nad książkami. To było naprawdę okropne. Wszyscy mnie pytali, czemu się tak stresuję, a ja dopiero wtedy zrozumiałem cierpienia wszystkich maturzystów (śmiech).
Jakie było pana dzieciństwo? Przecież nie takie jak nasze, zwykłych ludzi. My szalejemy na podwórku, a pan bez przerwy treningi za treningami. Nie zazdrościł Pan innym dzieciakom?
To nie było normalne dzieciństwo. Nawet jak zdarzyło się, że urwałem się z treningu i wyskoczyłem z chłopakami w piłkę pokopać, to od razu wszyscy o tym wiedzieli, no bo tata w klubie pracował, a wujek był tam trenerem. A jak pytali, czemu nie byłem na treningu, to co miałem powiedzieć? Że byłem chory? Nie przeszłoby, bo przecież wszystko pozostawało w rodzinie (śmiech). No i były inne naprawdę trudne momenty. Kiedy „nie idzie”, a jesteś skoczkiem i chcesz trenować, a nagle dochodzisz do momentu krytycznego. Robisz wszystko, żeby było dobrze, ale się nie udaje…
Jak pan sobie radził w takich chwilach?
Trzeba mieć wsparcie bliskich. Na przykład po olimpiadzie w Nagano (Małysz zajął tam dopiero 51 miejsce – dop. autor) myślałem, że zupełnie zrezygnuję. Miałem żonę, małe dziecko i nie wyobrażałem sobie, że mam żyć na utrzymaniu teściów. Myślałem, że pójdę na dach „blachę klepać”, bo taki jest mój zawód wyuczony. Ale rodzina mnie namawiała: „Próbuj jeszcze, pomożemy”. No i zacząłem trenować. Nawet robiłem tak, że po treningach brałem plecak, pakowałem do niego cegły i biegałem po górach, albo robiłem bez końca przysiady. Tak przetrwałem ten cały trudny rok. Tak to już jest. Jeśli czegoś naprawdę chcesz, w końcu to osiągniesz.
Jak jest u pana z wiarą w samego siebie, w swoje umiejętności?
No, zdarzały się takie momenty, że myślałem sobie: „ze mnie to już nic nie będzie”. Kiedy byłem juniorem, powtarzałem sobie, że jak będę musiał iść na większą skocznię, to zrezygnuję. Tak się tego bałem. Ale tak jakoś przechodziłem na coraz większe obiekty i nagle okazało się, że mam 17 lat i już skaczę na „mamucie”.
W pana kolekcji medali brakuje złota olimpijskiego. Jest niedosyt?
Wiadomo, że jest, mimo że byłem cztery razy mistrzem świata, cztery razy zdobyłem puchar świata, cztery razy stawałem na podium olimpijskim. To jednak nie udało się zdobyć złota na olimpiadzie, bo zawsze Simon Amman się pojawiał w nieodpowiednim momencie. Ale mimo to lubię go. No i jeszcze: w życiu nie można mieć wszystkiego.
Jakby spotkał pan teraz siebie, mającego 17 lat, co by pan sobie powiedział?
Nie żałowałbym, że zostałem skoczkiem i nie miałem takiego dzieciństwa jak normalni ludzie. Czasami ludzie mówią, że ja to mam życie – mam mnóstwo pieniędzy, jeżdżę w różne miejsca, a ja bym chciał, żeby któryś z tych, co tak mówią, zamienił się ze mną chociaż na tydzień. Jak wyjdę gdzieś na spacer i ludzie chcą, żeby im coś podpisywać, robić z nimi zdjęcia. Teraz jest już trochę lepiej, ale lata 2001-2005 to był po prostu horror. Jechałem z żoną na zakupy, ona poszła, a ja stałem w centrum handlowym i podpisywałem kartki. Żona wychodziła i mówiła: „Po co ja cię tu w ogóle brałam?”. Ale co ja poradzę, kiedy nie potrafię nikomu odmówić. Pamiętam, jak na Turnieju Czterech Skoczni, który wygrałem, podszedł do mnie były skoczek norweski, Espen Bredesen, pracujący wówczas w Eurosporcie, i powiedział: „Jesteś dobry, ale będziesz jeszcze lepszy, jak nauczysz się odmawiać”. Zapamiętałem te słowa. Później, gdy nie miałem ochoty rozmawiać z dziennikarzami, byłem zmęczony, to mówiłem po prostu „nie”. Dziennikarze potrafią być okrutni – jak jest wszystko OK, to noszą cię na rękach, a jak coś nie wychodzi, to potrafią i zniszczyć. Choć pamiętam takich, którzy mimo tego, że byłem w słabszej formie, nigdy nie napisali o mnie nic złego. Próbowali mi jakoś pomóc, wytłumaczyć ludziom, że nie zawsze jest się najlepszym. Kilku z nich straciło nawet pracę, bo odmówili pisania bzdur o Małyszu.
Czy dziennikarze są przygotowani do wywiadu?
Teraz dziennikarze rzadko są przygotowani do rozmowy ze mną na temat rajdów, ale widać, że się uczą. Tak samo było w skokach narciarskich. Na początku, kiedy zaczynałem, nie było żadnego fachowca od tego sportu. Ale potem specjalistami stali się dosłownie wszyscy. W 2004 roku dostawałem listy od osiemdziesięcioletnich pań, które mi tłumaczyły, że na progu spóźniłem wybicie. Myślę, że obecnie 90 proc. Polaków wie, czym jest odbicie na progu, czemu jest ono za późno, czemu za wcześnie, czym jest dojazd, lot, lądowanie... Wiedzą, bo nauczyli się tego przez te wszystkie lata mojego skakania. Tak samo będzie z moim jeżdżeniem w rajdach. Na przykład moje „dachowanie” nauczyło ludzi, że to normalka w tym sporcie i że z takich wypadków wychodzi się cało. No, ale ludzie pytają: czy się nie boję i po co mi takie ryzyko? A ja odpowiadam: to są wypadki, które się po prostu w życiu zdarzają. Na przykład człowiek źle stanie i złamie sobie nogę. Ostatnio mieliśmy spotkanie z dziećmi i chłopiec, chyba z czwartej klasy, zapytał mnie: „A jak to jest mieć złamaną nogę?”. Ja mówię, że nie wiem, bo nigdy nie miałem złamanej.
Dobrze się pan czuje w Polsce? Nigdy nie chciał pan stąd wyjechać?
Powiem szczerze, że w jednym momencie chciałem, ale to jest bardziej polityczna sprawa. Nie chcę o tym mówić. Wielu moich znajomych chciało zmienić wtedy miejsce zamieszkania i ja też, choć jestem bardzo przywiązany do Polski i nie wyobrażam sobie życia poza nią.
Skąd w panu tyle energii? Przecież wiadomo, że sport to nie tylko wysiłek fizyczny, ale i ogromne napięcie psychiczne.
Każdy człowiek jest inny i każdy inaczej reaguje. Ja niby jestem spokojny, ale też mam takie momenty, że muszę się w jakiś sposób wyładować. Miałem kiedyś taki przypadek w Zakopanem na treningu, gdy grupka dwudziestoletnich ludzi stała i złośliwie komentowała moje skoki. Mówili, żebym dał sobie spokój, że nic ze mnie już nie będzie. Najbardziej prowokował jeden z nich. Po ostatnim skoku już nie wytrzymałem, podszedłem do nich i powiedziałem: „Nie skończę z tym sportem, dopóki przynosi mi on frajdę i w dodatku mogę z niego żyć, a pan sobie możesz mówić, co chcesz”. Zrobiło mu się głupio. Koledzy go wyśmiali. Nauczyłem się przez te lata, że nie warto reagować agresją, bo złośliwców najbardziej zaboli miła odpowiedź.
Zdaje pan sobie sprawę z tego, że to dzięki panu tak kochamy skoki narciarskie? Chciałbypan, żebyśmy tak samo pokochali pana nową pasję?
Na pewno tak. Robimy wszystko w tym kierunku, żeby ludzie zobaczyli, że wyścigi nie są takie, jak się niektórym wydaje. To nie jest niszczenie przyrody, to nie jest złe i niebezpieczne, to ma swój urok. No, ale to jest drogi sport. Dla ludzi, którzy mają sponsorów, albo sami są bardzo bogaci. Widziałem już takie szokujące obrazki: przyjeżdża gość, który jest prezesem jakiejś firmy, wielkim biznesmenem, ma miliony. Facet przebiera się w strój i jedzie spocony i umorusany. Jest zmęczony, ryzykuje wszystko, ale dla niego to jest odskocznia. Gdyby zajmował się tylko swoim biznesem, to w pewnym momencie miałby dość, a tak ma pasję, dzięki której nie popada w monotonię.
Adam Małysz: Zawsze planowałem, że jak zakończę karierę, to przez rok nie będę nic robił. Bedę siedział w ogrodzie, coś „dłubał”, ale im bliżej było końca kariery, te plany się zmieniały. W ogrodzie zawsze mogę „podłubać”, czy też porobić to, co lubię. Wiadomo, że na początku skoki były czymś „przy okazji”, bo trzeba było się uczyć, a szkoła ma – szczerze mówiąc – niewiele wspólnego ze sportem. Nie można tego pogodzić. Poszedłem do zawodówki, żeby mieć jakiś zawód. W ostatniej klasie już prawie wcale nie chodziłem do szkoły – wciąż były wyjazdy, zgrupowania i tylko dzięki uprzejmości nauczycieli skończyłem tę szkołę, bo miałem później osobne zaliczenia. W zawodówce jest tak, że trzeba wyjeżdżać na miesięczne lub dwumiesięczne kursy. Ja nie musiałem. Szkoła pomagała mi w ten sposób, że organizowała te szkolenia na miejscu. Dzięki temu udało mi się. Później, po przeszło dziesięciu latach, namówiono mnie, żebym poszedł do liceum. Dużo materiału mi wysyłali, przyjeżdżałem do Warszawy tylko na jakieś egzaminy i tak udało mi się skończyć tę szkołę. Tyle, że matura „zbiegła się” z igrzyskami olimpijskimi. No i kiedy wróciłem z olimpiady powiedzieli mi: „No to teraz matura”. A ja: „Dajcie mi spokój, już mam dość tego wszystkiego, nie chcę, nie będę nic zdawał…”. Ale wiedziałem, że jak wtedy bym nie zrobił matury, to już wcale bym jej nie zdał. No i siedziałem trzy tygodnie w Warszawie nad książkami. To było naprawdę okropne. Wszyscy mnie pytali, czemu się tak stresuję, a ja dopiero wtedy zrozumiałem cierpienia wszystkich maturzystów (śmiech).
Jakie było pana dzieciństwo? Przecież nie takie jak nasze, zwykłych ludzi. My szalejemy na podwórku, a pan bez przerwy treningi za treningami. Nie zazdrościł Pan innym dzieciakom?
To nie było normalne dzieciństwo. Nawet jak zdarzyło się, że urwałem się z treningu i wyskoczyłem z chłopakami w piłkę pokopać, to od razu wszyscy o tym wiedzieli, no bo tata w klubie pracował, a wujek był tam trenerem. A jak pytali, czemu nie byłem na treningu, to co miałem powiedzieć? Że byłem chory? Nie przeszłoby, bo przecież wszystko pozostawało w rodzinie (śmiech). No i były inne naprawdę trudne momenty. Kiedy „nie idzie”, a jesteś skoczkiem i chcesz trenować, a nagle dochodzisz do momentu krytycznego. Robisz wszystko, żeby było dobrze, ale się nie udaje…
Jak pan sobie radził w takich chwilach?
Trzeba mieć wsparcie bliskich. Na przykład po olimpiadzie w Nagano (Małysz zajął tam dopiero 51 miejsce – dop. autor) myślałem, że zupełnie zrezygnuję. Miałem żonę, małe dziecko i nie wyobrażałem sobie, że mam żyć na utrzymaniu teściów. Myślałem, że pójdę na dach „blachę klepać”, bo taki jest mój zawód wyuczony. Ale rodzina mnie namawiała: „Próbuj jeszcze, pomożemy”. No i zacząłem trenować. Nawet robiłem tak, że po treningach brałem plecak, pakowałem do niego cegły i biegałem po górach, albo robiłem bez końca przysiady. Tak przetrwałem ten cały trudny rok. Tak to już jest. Jeśli czegoś naprawdę chcesz, w końcu to osiągniesz.
Jak jest u pana z wiarą w samego siebie, w swoje umiejętności?
No, zdarzały się takie momenty, że myślałem sobie: „ze mnie to już nic nie będzie”. Kiedy byłem juniorem, powtarzałem sobie, że jak będę musiał iść na większą skocznię, to zrezygnuję. Tak się tego bałem. Ale tak jakoś przechodziłem na coraz większe obiekty i nagle okazało się, że mam 17 lat i już skaczę na „mamucie”.
W pana kolekcji medali brakuje złota olimpijskiego. Jest niedosyt?
Wiadomo, że jest, mimo że byłem cztery razy mistrzem świata, cztery razy zdobyłem puchar świata, cztery razy stawałem na podium olimpijskim. To jednak nie udało się zdobyć złota na olimpiadzie, bo zawsze Simon Amman się pojawiał w nieodpowiednim momencie. Ale mimo to lubię go. No i jeszcze: w życiu nie można mieć wszystkiego.
Jakby spotkał pan teraz siebie, mającego 17 lat, co by pan sobie powiedział?
Nie żałowałbym, że zostałem skoczkiem i nie miałem takiego dzieciństwa jak normalni ludzie. Czasami ludzie mówią, że ja to mam życie – mam mnóstwo pieniędzy, jeżdżę w różne miejsca, a ja bym chciał, żeby któryś z tych, co tak mówią, zamienił się ze mną chociaż na tydzień. Jak wyjdę gdzieś na spacer i ludzie chcą, żeby im coś podpisywać, robić z nimi zdjęcia. Teraz jest już trochę lepiej, ale lata 2001-2005 to był po prostu horror. Jechałem z żoną na zakupy, ona poszła, a ja stałem w centrum handlowym i podpisywałem kartki. Żona wychodziła i mówiła: „Po co ja cię tu w ogóle brałam?”. Ale co ja poradzę, kiedy nie potrafię nikomu odmówić. Pamiętam, jak na Turnieju Czterech Skoczni, który wygrałem, podszedł do mnie były skoczek norweski, Espen Bredesen, pracujący wówczas w Eurosporcie, i powiedział: „Jesteś dobry, ale będziesz jeszcze lepszy, jak nauczysz się odmawiać”. Zapamiętałem te słowa. Później, gdy nie miałem ochoty rozmawiać z dziennikarzami, byłem zmęczony, to mówiłem po prostu „nie”. Dziennikarze potrafią być okrutni – jak jest wszystko OK, to noszą cię na rękach, a jak coś nie wychodzi, to potrafią i zniszczyć. Choć pamiętam takich, którzy mimo tego, że byłem w słabszej formie, nigdy nie napisali o mnie nic złego. Próbowali mi jakoś pomóc, wytłumaczyć ludziom, że nie zawsze jest się najlepszym. Kilku z nich straciło nawet pracę, bo odmówili pisania bzdur o Małyszu.
Czy dziennikarze są przygotowani do wywiadu?
Teraz dziennikarze rzadko są przygotowani do rozmowy ze mną na temat rajdów, ale widać, że się uczą. Tak samo było w skokach narciarskich. Na początku, kiedy zaczynałem, nie było żadnego fachowca od tego sportu. Ale potem specjalistami stali się dosłownie wszyscy. W 2004 roku dostawałem listy od osiemdziesięcioletnich pań, które mi tłumaczyły, że na progu spóźniłem wybicie. Myślę, że obecnie 90 proc. Polaków wie, czym jest odbicie na progu, czemu jest ono za późno, czemu za wcześnie, czym jest dojazd, lot, lądowanie... Wiedzą, bo nauczyli się tego przez te wszystkie lata mojego skakania. Tak samo będzie z moim jeżdżeniem w rajdach. Na przykład moje „dachowanie” nauczyło ludzi, że to normalka w tym sporcie i że z takich wypadków wychodzi się cało. No, ale ludzie pytają: czy się nie boję i po co mi takie ryzyko? A ja odpowiadam: to są wypadki, które się po prostu w życiu zdarzają. Na przykład człowiek źle stanie i złamie sobie nogę. Ostatnio mieliśmy spotkanie z dziećmi i chłopiec, chyba z czwartej klasy, zapytał mnie: „A jak to jest mieć złamaną nogę?”. Ja mówię, że nie wiem, bo nigdy nie miałem złamanej.
Dobrze się pan czuje w Polsce? Nigdy nie chciał pan stąd wyjechać?
Powiem szczerze, że w jednym momencie chciałem, ale to jest bardziej polityczna sprawa. Nie chcę o tym mówić. Wielu moich znajomych chciało zmienić wtedy miejsce zamieszkania i ja też, choć jestem bardzo przywiązany do Polski i nie wyobrażam sobie życia poza nią.
Skąd w panu tyle energii? Przecież wiadomo, że sport to nie tylko wysiłek fizyczny, ale i ogromne napięcie psychiczne.
Każdy człowiek jest inny i każdy inaczej reaguje. Ja niby jestem spokojny, ale też mam takie momenty, że muszę się w jakiś sposób wyładować. Miałem kiedyś taki przypadek w Zakopanem na treningu, gdy grupka dwudziestoletnich ludzi stała i złośliwie komentowała moje skoki. Mówili, żebym dał sobie spokój, że nic ze mnie już nie będzie. Najbardziej prowokował jeden z nich. Po ostatnim skoku już nie wytrzymałem, podszedłem do nich i powiedziałem: „Nie skończę z tym sportem, dopóki przynosi mi on frajdę i w dodatku mogę z niego żyć, a pan sobie możesz mówić, co chcesz”. Zrobiło mu się głupio. Koledzy go wyśmiali. Nauczyłem się przez te lata, że nie warto reagować agresją, bo złośliwców najbardziej zaboli miła odpowiedź.
Zdaje pan sobie sprawę z tego, że to dzięki panu tak kochamy skoki narciarskie? Chciałbypan, żebyśmy tak samo pokochali pana nową pasję?
Na pewno tak. Robimy wszystko w tym kierunku, żeby ludzie zobaczyli, że wyścigi nie są takie, jak się niektórym wydaje. To nie jest niszczenie przyrody, to nie jest złe i niebezpieczne, to ma swój urok. No, ale to jest drogi sport. Dla ludzi, którzy mają sponsorów, albo sami są bardzo bogaci. Widziałem już takie szokujące obrazki: przyjeżdża gość, który jest prezesem jakiejś firmy, wielkim biznesmenem, ma miliony. Facet przebiera się w strój i jedzie spocony i umorusany. Jest zmęczony, ryzykuje wszystko, ale dla niego to jest odskocznia. Gdyby zajmował się tylko swoim biznesem, to w pewnym momencie miałby dość, a tak ma pasję, dzięki której nie popada w monotonię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz